Dzień z życia peregrino

Wiosna już wisi w powietrzu. Powoli, lecz zdecydowanie każdy z nas łapie tę słoneczną, pozytywną aurę i myślami wybiega daleko wprzód. Do urlopu, do decyzji, które ograniczają się do dylematu – morze czy góry, do czasu, który zatrzymuje się w pół kroku i leniwie przeciąga, do słońca i wakacyjnej energii. Właśnie dlatego chciałabym podzielić się z Wami pomysłem, który zawiera wszystkie trzy składowe: aktywny wypoczynek, niekończące się pokłady słońca i mnóstwo czasu na to, żeby się zwyczajnie wyłączyć z trybu życie. O czym mowa? O drodze św. Jakuba w Hiszpanii, bardziej wszystkim znaną jako El Camino.
W tym wpisie chciałabym Was natchnąć duchem tej podróży i pomóc Wam zwizualizować to jak taka droga wygląda od kuchni. Nie ma co się oszukiwać, że są tylko same radosne momenty – jest to doświadczenie słodko-gorzkie, ale chyba z przewagą tych dobrych chwil. Lub może z perspektywy czasu pamięta się tylko pozytywne momenty 🙂 Usiądźcie wygodnie, zapnijcie pasy i ruszamy w drogę!

Noc mija w okamgnieniu. To tak jakby ktoś nagle włączył światło, dużo szybciej niż się zorientujesz, bo jeszcze przed chwilą było ciemno jak w mogile. Od świtu słyszę krzątanie się ludzi wokoło w schronisku, bo każdy chce wyruszyć jak najwcześniej. Zanim bezlitosne słońce wejdzie w zenit i stanie się nie do zniesienia. Moje ciało jednak odmawia posłuszeństwa, czuję każdy mięsień, ku mojemu zdziwieniu okazuje się, że mam w ciele mięśnie, o których nie miałam pojęcia wcześniej, a jednak ból o ich istnieniu przypomina. Postanawiam oddać się jeszcze chwilę drzemce, dać sobie szansę na małą regenerację i mentalnie przygotować na czekający mnie długi i wyczerpujący dzień. Zamykam oczy na chwilę, ale nie jest mi dane cieszyć się nią za długo, bo już wżera mi się w korę mózgu świdrujący dźwięk budzika. Godzina 7, najwyższa pora zwlec swoje cztery litery. W schronisku pustki.

[Zaraz, zaraz. Czy to nie miał być przypadkiem wpis ZACHĘCAJĄCY do tej wyprawy? Miało być autentycznie i bez ściemy. Więc nie uciekajcie jeszcze, naprawdę warto poczekać na tą wisienkę na torcie]

Szybka toaleta poranna. Dystans z pokoju do łazienki, który niestety przewiduje wyjście na zewnątrz i zmierzenie się z porannym chłodem powoduje przypływ irytacji. Pomiędzy jednym dreszczem z zimna, a drugim pojawia się przynajmniej jedna fala bluzgów i myśli typu po jaką cholerę ja sobie to funduję. Ale zaraz po szybkim śniadaniu (kolejny dzień z rzędu bagietka z serem) i kawie (o napoju bogów!), czuję się jak nowonarodzona. Pozytywne nastawienie wraca, siły fizyczne, z których myślałam, że zostałam całkowicie wypompowana wracają (dzięki Bogu za efekt placebo). Już mam wkładać plecak i wyruszać w drogę, gdy nagle – AUĆ, kurwa! No tak, zapomniałam o jednej istotnej sprawie – moich stopach, które od jakichś dwóch tygodni zamieniły się w twór o bliżej niesprecyzowanym kształcie, ciało obce, którego nie rozpoznaję, bo oto powierzchnię jego pokrywa odcisk na odcisku przekładany dla rozrywki pęcherzem, który upierdliwiec nie daje za wygraną i ciągle tam tkwi. Więc szybko ściągam buty i przystępuję do ceremonii. Odkażanie, przekłuwanie, wyciskanie, wklepywanie, osuszanie, na sam koniec plaster na plastrze przewijany plastrem i stopa jak nowa. Buty wracają na swoje miejsce, plecak zarzucam na plecy i komu w drogę temu czas!

Słońce leniwie wychodzi zza chmur. Niebo mieni się pastelowymi kolorami, dosłownie jakby wyszło spod pędzla Claude Moneta. Ciepłe promienie słońca lekko muskają mi policzki. W powietrzu czuć zapach mokrej trawy i lekką woń kwiatów. Teraz po raz kolejny przypominam sobie po co była mi ta wyprawa, właśnie dla takich momentów. Przed sobą i za sobą widzę towarzyszy (nie)doli – objuczeni bagażem, spaleni słońcem i pokryci pyłem. Ale jeszcze w początkowej fazie dnia z uśmiechem na twarzy. Mijając się chcąc sobie dodać otuchy pozdrawiamy się tym utartym zwrotem Buen Camino – niby taki banał, ale jest takim porozumiewawczym mrugnięciem oka, które można odczytać jako “stary wiem przez co przechodzisz, będzie dobrze, razem jest ogień!”. Często pozdrowienie przeobraża się w dłuższą rozmowę. Nikt nie ma oporu przed tym, żeby zacząć od rozmowy o niczym, a skończyć na dywagacjach na temat filozofi życia, związkach, marzeniach. Bo czasu jest w bród. Na uwagę, na aktywne słuchanie, na bycie szczerym ze sobą. Maski spadają, poprawność polityczna też gdzieś się ulatnia. Bo komu by się chciało coś udawać skoro droga jest tak ciężka i żyje się trochę poza czasem w bezczasie?

Wyciągam swój przewodnik, który został już nadszarpnięty zębem czasu. Ulewami deszczu, częstym kartkowaniem stron i nasiąknięty codziennym wysiłkiem w drodze. Dzisiaj szykuje się 27 km mocno pod górę. W zasadzie tylko pod górę z małą szansą na odrobinę cienia, ale według przewodnika widoki rekompensują ten znój drogi. Jeszcze mam siły, pierwsze kilka kilometrów na tyle “wyrobiło” mi stopę, że nie czuję już tych odcisków, pęcherzy.  A może po prostu nie czuję już, że mam stopy lub wyparłam to ze świadomości. Pełna motywacji i zachwycona cudami natury wokół zaczynam się wspinać. Z oddali musi to wyglądać jak pochód dwugarbnych, różnokolorowych stworów, pielgrzym za pielgrzymem, cel coraz bliżej z każdym stawianym krokiem.

12. Upał powoli robi się nie do zniesienia. Staję się jednym rozgrzanym, umęczonym w pocie stworzeniem, które zaczyna działać instynktownie. Brakuje sił na rozmowy z towarzyszami drogi, brakuje sił na dźwiganie coraz bardziej ciążącego plecaka i stawianie kroków. Drodze uświęca jeden cel – znalezienie studni pielgrzymkowej i cienia. Wreszcie udaje się przystanąć pod drzewem, wreszcie zrzucam to niemalże przyrośnięte do ciała 10 kilogramów i zaczynam małą sjestę. Rozkładam karimatę, powoli wyciągam swój “zestaw małego podróżnika” w postaci scyzoryka 4 w jednym i wyjmuję kolejno produkty, z których wyczaruję szybką przekąskę. Czuję się prawie jak bohaterka obrazu Śniadanie na trawie Maneta, tylko w mniej powabnej i bardziej ubranej wersji. Gdy udaje mi się załatwić podstawowe potrzeby zgodnie z piramidą Maslowa, wreszcie mam siły na to, żeby rozejrzeć się wokół i znowu czuję przypływ tego spokoju i szczęścia w najczystszej postaci. Góry, piękne pastelowe kolory, promienie słońca muskające policzki, unoszący się wszędzie zapach lata i JA. Widoki rozciągające się ze szczytu zapierają dech w piersiach, początkowo jak przystało na człowieka XXI wieku zaczynam kompulsywnie pstrykać zdjęcia, żeby za wszelką cenę uchwycić tą chwilę i wrócić do niej, gdy “zejdę już na Ziemię” do cywilizacji, ale w końcu się poddaję i po prostu zastygam. Nie myślę o niczym, jestem obecna tu i teraz, moje wszystkie zmysły są wyostrzone, trwam i trwam. Aż w końcu przychodzi pora na to, żeby pokonać ostatnie 10 km.

Schodzenie z góry jest dużo przyjemniejsze. Słońce nie daje się już tak mocno we znaki, ciało przywykłe do drogi przestaje się buntować, pielgrzymi wokół stają się bardziej rozmowni. W końcu udaje mi się dotrzeć do schroniska. Zegar wskazuje godzinę prawie 15, więc wedle kodeksu pielgrzymiego docieram nieco późno ryzykując, że zabraknie dla mnie łóżka. Na szczęście scenariusz okazuje się mieć pozytywne zakończenie i po chwili ląduję w przydzielonym mi pokoju (zaznaczam 20 osobowym). Rzucam się na łóżko, żeby chociaż przez chwilę wynagrodzić sobie wysiłek chwilą drzemki.

Powoli zapada zmierzch. Na szczęście drugi tydzień drogi nie przynosi tylko i wyłącznie większej liczby odcisków, ale przede wszystkim dużo wartościowych znajomości. Więc wieczorem siadamy razem i oddajemy się drobnym przyjemnościom. Tym razem mamy do dyspozycji kuchnię, więc postanawiamy przygotować wspólną kolację. Jest przyjemnie, rozmawiamy, zapominamy o walce w ciagu dnia, o pęcherzach,  skurczach, skręconych kostkach. Ktoś gra na gitarze, ktoś śpiewa, pijemy wino (dużo wina, bo to w końcu Hiszpania). W tle cykady, w powietrzu unosi się zapach letniego wieczoru, nad nami rozgwieżdżone niebo.

Aż ciśnie się na usta utwór Piotra Bukartyka Z tylu chmur:

Bo choć jedno nad nami niebo
Każdy co innego widzi w nim.
I z tylu chmur ponad głową
Czarną Ty, a ja różową
Wybrałbym, wybrałbym.

20160708_123021

20160712_095403

20160708_085527

20160712_094956

20160708_122917

A dla tych, których choć trochę zainspirowałam wyprawą, polecam kilka moich tekstów na temat El Camino:

El Camino. Ale właściwie po co mi to?

El Camino – 10 przykazań peregrino

El Camino – Lekcja Pokory

El Camino – cytaty z drogi

6 thoughts on “Dzień z życia peregrino

  1. brzmi ciekawie ale taki wysiłek fizyczny to chyba nie dla mnie…
    i jeszcze te spanie z 20 osobami…to już na pewno nie dla mnie 😉

    Like

    1. Istnieje kilka tras, które mają różny poziom trudności i długość dystansu. Akurat El Camino frances jest najbardziej przystępne, bo przez większość trasy jest płaskie z kilkoma wyjątkami. O formę nie trzeba mocno się martwić, bo idziesz własnym tempem. Rozstrzał wieku na szlaku jest naprawdę imponujący (dużo plus 50) i dodam, że niewielu z peregrino to zaprawieni sportowcy. A co do komfortu noclegu to jest to kwestia indywidualna. Infrastruktura hotelowa przy szlaku jest też mocno rozbudowana, więc możesz spać wygodniej jeśli tylko chcesz. Ale zazwyczaj największe interakcje towarzyskie odbywają się w albergue 😉

      Like

Leave a comment