Codzienność pod lupą czyli lekcja o życiu

Pojazdy powoli toczą się po ulicy w promieniach zachodzącego słońca. Kierowcy suną do przodu zostawiając za sobą powoli chowającą się za horyzontem rozżarzoną kulę. Nikt zdaje się jednak tego nie zauważać, bo uwagę zajmuje monotonia jazdy w stumilowym ogonie. Lekko przyśpieszyć, by wcisnąć się w szczelinę, przesunąć się do przodu chociaż o pół metra, uciec od przekleństwa nie-do-czasu i zakończyć jazdę z sukcesem szybciej docierając do domu. Wrzucić bieg na jedynkę, dotoczyć się do pojazdu naprzeciw, operować sprzęgłem tak, żeby nie obciążać auta, dopić łyk wystygłej już kawy zakupionej wcześniej na postoju na stacji benzynowej, odebrać telefon od szefa, następnie przełączyć na ulubiony podcast, żeby nawet tego okrucha czasu nie pozostawić bezczynnie.

Na horyzoncie majaczą kolorowe postacie, które szykują się do startu. Stoją zastygłe na krawędzi krawężnika i wytężając wszystkie zmysły starają się wyczuć dobry moment na “bieg życia”. Kobiety owinięte chustą z dziećmi pod pachą, panowie w tradycyjnej egipskiej sukni galabeya, nastoletnie chłopaki-szczypiorki z nosem w telefonach, panowie z przerzedzoną łysiną zaciągający się papierosem. Każdy wybiera dogodne miejsce na bieg na przełaj przez czteropasmową ulicę szybkiego ruchu. A jak już ruszą to bez strachu prą na przód. Jedni niepewnie wymijają slalomem samochody biegnąc truchtem. Jeszcze inni, weterani tej sportowej konkurencji, przechadzają się powoli pewnym krokiem nie oglądając się nawet na boki.

Uwagę przykuwa zastygła na środku ulicy postać skąpana w słońcu. Nawet nie chodzi o sam fakt stania w miejscu na środku ulicy pełnej przejeżdżających pojazdów, ale dziwny spokój emanujący z twarzy wpatrzonej w zachodzące słońce. Jakby te kilka ciepłych promieni na policzku było wszystkim tym czego w tej danej chwili się oczekuje i pragnie.

Szaleniec czy nie, potrafi się zatrzymać, złapać chwilę i w niej pozostać. W tym przypadku ryzykując utratę życia, ale jak to lubią powtarzać Egipcjanie: hamdullah – w wolnym tłumaczeniu – cokolwiek ma mi się przydarzyć jest w rękach boskich.


Trening tenisa ziemnego w jednym z klubów sportowych. Wokół mnie latorośle wpatrzonych rodziców w roli kibica, którzy obserwują postęp sportowy i kalkulują zwrot z popełnionej inwestycji.

Czterolatek sięgający mi może do pasa odbija mocną piłkę nienagannym backhendem z taką lekkością jakby mógł robić to bezrefleksyjnie przez sen.

Ja zmagam się jeszcze z sama rakietą tenisową starając wyważyć przed każdym odbiciem odpowiedni jej kąt i stabilizując jej położenie w mojej dłoni, żeby piłka trafiła w ten złoty środek i dała się odbić ze swingiem w upragniony kawałek boiska przeciwnika. Do przodu, mocna ręka, przygotowanie – forehand, bieg do tyłu, żeby zakryć większość boiska i obronić przyzwoitym backhandem.

Tu się piłka prześlizgnęła po krzywo trzymanej rączce rakiety wznosząc się wysoko w powietrze niczym rakieta wyrzucona w kosmos, tam za blisko stanęłam i piłka nie dosięgnęła rakiety, która mogłaby ją wprawić w ruch.

Jeszcze jedno odbicie, jeszcze jedna próba. Tym razem będzie lepiej, coraz pewniej poruszam się na boisku, chociaż to bardziej utracona duma i frustracja pcha do następnej próby niż faktyczna motywacja.

Cała dynamika życia mogłaby się zamknąć w tej jednej rozgrywce tenisa. Wszystkich malkontentów niewykorzystanych szans niejeden trening mógłby wiele nauczyć i zahartować. W końcu według naukowców to właśnie determinacja i sumienność w wykonywaniu danego zadania przez 10 000 godzin robi z żółtodzioba eksperta.

Niezależnie od tego jak prawdziwa jest ta hipoteza jedno jest pewne. Może zanim spalić swój sukces startując nieprzygotowanym w falstarcie, warto jednak go wypocić i zbudować krok po kroku. A jak nie sukces to przynajmniej dobrą lekcję. Że masz dwie lewe ręce do tenisa, ale przynajmniej stracisz trochę kilo.

pexels-photo-808700

3 thoughts on “Codzienność pod lupą czyli lekcja o życiu

Leave a comment